sobota, 14 kwietnia 2012


Szczęść Boże,

Dzisiaj odmawialiśmy tajemnice światła. Za Wojtka i pozostałych z koła, byśmy każdego dnia nie mieli nic ważniejszego nad miłowanie ludzi i Boga, za naszych podopiecznych, chrześniaków, za zgodę w naszych rodzinach,w podzięce za ofiarę celibatu kapłanów i osób konsekrowanych.

Rozdanie tajemnic na miesiąc IV:

x. Jakub Budkiewicz - IV bolesna

Piotr Brejnak- V bolesna

Wojciech Chebdzyński - III chwalebna

Bartłomiej Citko - I chwalebna

Michał Citko - II bolesna

Paweł Citko - III chwalebna

Fabian Kamiński - II chwalebna

Następne spotkanie sobota 05.05.2012 g. 20:00.

piątek, 6 kwietnia 2012

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Leżysz. Ty czy On?

Ojciec Konkol przeprowadził wczoraj przez puszczę pod Supraślem stu pięćdziesięciu ludzi, w wieku od maluchów do dziadków. Przeszliśmyy najprzedziwniejszą Drogą Krzyżową, jaką widziałem na północ od Jerozolimy. Stacje, rozmieszczone wzdłuż czterokilometrowej piaszczystej drogi, jakby ukryte, wysoko ponad głowami, spłowiałe od słońca i deszczu małe krzyże z przywiązanym zardzewiałym drutem kamieniem w przecięciu ramion.

Mocne słowa brzmiały głośno w czystej leśnej ciszy. Obrazy i myśli z łatwością rodziły się wśród ubogiego, szarego jeszcze lasu.

Wieczorem sięgnąłem po fragment z Kuszenia Świętego Antoniego Flauberta, który też jest na swój sposób dobrze ukryty, bo nigdy nie znalazł się w ostatecznej wersji utworu z 1872 roku. Wizja Flauberta, w której Antoni śni nieustającą śmierć Jezusa, brzmi jak postcriptum do wczorajszek Drogi.

Antoni nic już nie słyszy. Cisza zdaje się rosnąć w miarę, jak on się w nią wsłuchuje, a ciemności tak są nieprzeniknione, że dziwi się, iż nie stawiają oporu, kiedy rozkłada ramiona. Jednak duszą go one, jak forma z czarnego marmuru ściśle przylegająca do ciała.

Wkrótce rozstępują się, tworząc jakby dwie ściany; i w głębi, w trudnej do określenia odległości, pojawia się miasto.

Dym unosi się nad domami, w mgle splatają się języki ognia. Żelazne mosty biegną nad rzekami nieczystości, pojazdy, zamknięte jak trumny, tarasują długie, zupełnie proste ulice; tu i tam kobiety wysuwają swoje twarze w blasku tawern, gdzie błyszczą one w głębi ogromnych luster. Mężczyźni w szkaradnych ubraniach, chudzi lub groteskowo otyli, biegną, jakby ktoś ich ścigał, zarośnięci, patrzą krzywo i wszyscy sprawiają wrażenie, jakby mieli coś do ukrycia.

I oto pośród nich Antoni dostrzega Jezusa.

Odkąd zaczął iść, wciąż kurczy się, siwieje, i wygięty krzyż tworzy łuk na jego ramieniu.

Jest za ciężki. Woła; nikt nie przychodzi. Puka do drzwi. Pozostają zamknięte.

Zawsze tak idzie, błagając o spojrzenie, o pamięć. Nie mają czasu go słuchać. Jego głos niknie w zgiełku. Chwieje się i upada na kolana.

Na wieść u jego upadku zbiegają się ludzie ze wszystkich narodów, od Niemców aż po Murzynów, i w szale odwetu wyją mu do ucha:

„Wylaliśmy dla ciebie rzeki ludzkiej krwi, kneblom nadaliśmy kształt twojego krzyża, pod twoją szatą ukryliśmy wszelką hipokryzję, odpuściliśmy wszystkie zbrodnie w imię twojego miłosierdzia! – Molochu w skórze baranka, zbyt długo już ono trwa, to twoje konanie. Umrzyj wreszcie – i nie zmartwychwstawaj!”

Potem inni, ci którzy go kochali, na ich policzkach widać jeszcze bruzdy po wylanych łzach, mówią do niego: „Czyż nie dość się modliliśmy, płakaliśmy, pokładaliśmy nadzieję! – Bądź przeklęty za nasze długie oczekiwanie, przez nasze spragnione serca!”

Monarcha uderza go berłem, oskarżając o podburzanie słabych; i lud rozszarpuje go pazurami, zarzucając popieranie królów.

Niektórzy kłaniają mu się szyderczo. Inni plują mu w twarz, bez gniewu, machinalnie. Handlarze chcą go posadzić na swoich straganach. Faryzeusze twierdzą, że zagradza drogę; lekarze, grzebiąc w jego ranach, utrzymują, że nie trzeba wierzyć, a filozofowie dodają: „To była tylko mara.”

Już nawet na niego nie patrzą; nie znają go.

Trwa tak, leżąc w błocie, a promienie zimowego słońca biją w jego konające oczy.

Wokół niego dalej toczy się życie. Przejeżdżające obok pojazdy bryzgają na niego błotem. Ocierają się o niego prostytutki. Idiota rzuca mu, przechodząc, uśmiech, morderca zbrodnię, pijak wymiociny, poeta piosenkę. Tłumy depczą po nim, miażdżą go – i w końcu – kiedy na bruku zostaje już tylko jego wielkie czerwone serce, które bije coraz wolniej i wolniej – nie dzieje się tak, jak na Golgocie, że słychać przerażający krzyk – lecz zaledwie tchnienie, pojedynczy oddech.

Ciemnośći na powrót się zamykają.

Antoni: Zgroza! Nic nie widziałem! Boże mój, on zostanie, prawda?